Nowa perspektywa? To możliwe! - wywiad
Dzień dobry, nazywam się Piotr, jestem terapeutą zajęciowym w Śląskiej Fundacji Błękitnego Krzyża w Pszczynie, rozmawiam z Panem Piotrem, lat 29, który obecnie jest na terapii leczenia uzależnień w Fundacji:
Jak długo Pan pił i
dlaczego Pan pił?
Jak długo piłem?
Praktycznie od dwunastego roku życia i co raz mocniej się to pogłębiało.
Zacząłem podpijać, kiedy byłem dzieckiem, miałem wokół siebie tylko starsze
towarzystwo, co mi zawsze imponowało. Blokowisko było miejscem naszych spotkań.
Kiedy przychodził weekend, zawsze któryś z kolegów kupował wódkę, także już w
początkowych klasach szkoły podstawowej piłem razem z nimi. Od początku picie
alkoholu spodobało mi się, moja nieśmiałość i nieumiejętność rozmowy znikały,
czułem odwagę w kontakcie z innymi ludźmi. Dzięki alkoholowi spotykałem się z
wieloma dziewczynami, pasował do mnie przydomek „zabawowego młodziaka”. Na
tamten moment mojego życia nie zdawałem sobie sprawy, że to się tak potoczy, że
już nie tylko będę pil, bo jest jakaś fajna impreza, że się mogę zabawić, ale
że piję, bo muszę. Praktycznie moje picie trwało od dwunastego roku życia
ciągle, z przerwami na kolejne detoksy, których było trzynaście, na terapię-
byłem sześć tygodni na jednej terapii, kiedy się skończyła wracałem do picia.
Tylko po terapii w Szklarskiej Porębie wytrzymałem bez picia 9 miesięcy,
wracając do spożywania jeszcze z większą siłą. Następna terapia była w Czarnym
Borze. Tego samego dnia, kiedy ukończyłem „leczenie” zapiłem. W końcu przyszedł
taki dzień w moim życiu, może olśnienie, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że
do żadnej z tych terapii nie podchodziłem poważnie, że były to tylko przerwy w
piciu aby „się poratować”, kiedy już nie umiałem pić. Mogę powiedzieć, że się
wystraszyłem. Co raz częściej pojawiały się u mnie padaczki alkoholowe, ustanie
akcji serca podczas pracy, gdzie na szczęście zostałem odratowany. Przyznałem
sam przed sobą, że już nie chcę tak dalej żyć, że chcę o siebie zawalczyć, i że
warto się tego podjąć. Poszedłem na terapię do Bolesławca. Zanim jednak tam pojechałem,
szukałem w Internecie i znalazłem Fundację Błękitny Krzyż. Warunkiem przyjęcia
mnie było ukończenie terapii podstawowej 6 tygodniowej u siebie. Po jej zakończeniu pojechałem do Bielska.
Jaki był u Pana
przełom, kiedy zauważył Pan, że nie jest to normalne picie?
Nie wiem, czy nie
zauważyłem już tego, kiedy miałem 18 lat, bo właśnie w tym wieku wylądowałem po
raz pierwszy na izbie wytrzeźwień, gdzie dowiozła mnie policja. Już wtedy po
upiciu się wódką „miałem pomysł”, że popełnię samobójstwo, że się powieszę.
Moja mama była przerażona i wezwała policję. Stamtąd trafiłem na detoks i do
Szpitala Psychiatrycznego. W tamtym okresie „pełnoletniości” piłem codziennie,
również to było picie wynalazków- spirytus i nalewki z mety. Pamiętam, że coś
się zaczęło dziać niedobrego z moją głową- zarówno ta pierwsza próba
samobójcza, okaleczanie się na rękach, a w późniejszych latach każda porażka
życiowa- strata dziewczyny, niepowodzenia w pracy stawały się powodem do
samookaleczania się. Pomimo wielu konsekwencji mojego picia ten dramat ciągle
trwał i nie słabł z biegiem lat, wręcz przeciwnie, moja choroba się rozwijała,
zbierając ze mnie jeszcze większe żniwo. Jednak wtedy, kiedy już lądowałem na
kolejnych detoksach, wiedzą, że jestem alkoholikiem, śmiałem się z tego.
Jak reagowali Pana
bliscy?
Cóż, mój brat miał
mnie już dość. Mama była bezsilna, już nie miała pomysłu co zrobić, jak mi
pomóc. Ja Ją cały czas oszukiwałem, że już jest dobrze, że już tak nie zrobię.
Manipulowałem Ją i innymi wokół, by mieć spokój. Oszukiwałem i ściemniałem do pewnego momentu,
bo w końcu przyszedł taki dzień, kiedy już mi nie zależało, co Ona powie, jak
się czuje. Mama nie miała siły już się mną zajmować, tym jak niszczę sobie i
innym życie. Zajmowała się moją niepełnosprawną siostrą 24 godziny na dobę, a
tu jeszcze Ja. Zresztą w ostatnich latach podała mnie do Komisji rozwiązywania
problemów alkoholowych.
Jak wyglądał ten
początek Pana drogi do trzeźwości? Czy to był ten moment, kiedy przyszedł Pan
do Fundacji Błękitnego Krzyża? Kiedy podjął Pan decyzję, że chce Pan przestać?
Tak, ale ta decyzja
powstała już podczas ostatniej terapii w Bolesławcu, kiedy czułem i byłem
przekonany, że chce zmiany w swoim życiu, zmiany swojego życia. To był moment,
kiedy przyszedłem do Błękitnego Krzyża. Zacząłem szukać jakiegoś planu na
siebie. Planu na życie, a nie w tak młodym wieku, na grób.
Przyjeżdżając tutaj
byłem bardzo wystraszony. Z jednej strony, bo nigdy w tych okolicach nie byłem,
z drugiej, na tak długi czas. Trafiłem do Stacjonarnego Ośrodka Leczenia Uzależnień
Behawioralnych i Ośrodka Readaptacyjnego na ulicy Bystrzańskiej w bielsku-
Białej. Z początku trudno było mi się tam zaadaptować, relacje z ludźmi też
były dla mnie bardzo trudne, do tego stopnia nawet, że po dwu tygodniach
chciałem zrezygnować, co na szczęście nie doszło do skutku. Zaważyły na tym z
jednej strony rozmowa z kadrą, z drugiej z moją Mamą, dzięki czemu udało mi się
przetrwać ten trudny początek i zostałem, czego oczywiście nie żałuję,
przeciwnie, uważam, że terapia tutaj w Fundacji uratowała mi życie. Gdybym nie
został, to jestem pewien, że do następnego detoksu bym nie dożył.
Czyli to była dobra
decyzja…
To była moja pierwsza
dobra decyzja w życiu, żeby tu zostać. Myślę, że ta decyzja była
odpowiedzialna, sensowna i jak dotąd najlepsza w moim życiu.
Jak Pan sobie
wyobrażał terapię, jak będzie wyglądała? Jak wtedy i jak teraz z perspektywy
czasu?
Wtedy sobie
wyobrażałem, że to będzie zamknięcie na stałe, że znowu będę wałkował książkowe
tematy, które wałkowałem na poprzednich terapiach. Tutaj dopiero zrozumiałem, że
to ja sam muszę indywidualnie podejść do terapii, że informacje, które dostaję
są po to by mi pomóc, ale to ode mnie zależy, co z nich wezmę dla siebie.
Patrząc dzisiaj, widzę, że nauczyłem się tutaj słuchać. Nie tylko, jak kiedyś-
słyszeć i nic z tego nie brać, ale słuchać- zrozumieć, zastanowić się, poczuć,
bo kiedyś usłyszałem i robiłem pod kogoś, żeby zaliczył i tyle. Tutaj w
Fundacji nie tylko nauczyłem się słuchać, ale nauczyłem się odpowiedzialności
za siebie i swoje czyny i słowa.
Słucha Pan też
siebie?
Słucham siebie, choć
nie zawsze jeszcze mi to wychodzi. Staram się to robić, bo od początku mówiono
mi tutaj, że nie słucham siebie, tego jak się czuje, co się ze mną dzieje, czy
odpoczywam i daje sobie prawo do relaksu, wyciszenia, harmonii. Pamiętam takie
zajęcia z Panią Ewą D., która mówiła o tym by posłuchać siebie i poczuć, co mam
w środku. Poszedłem wtedy na długi spacer do lasu i zacząłem o tym myśleć,
zacząłem przyglądać się temu, co czuje i jakie uczucia pojawiają się odnośnie
konkretnych myśli. To mi bardzo pomogło, bo wcześniej tego nie znalem i nie
rozumiałem. Zacząłem to stosować kilka razy w ciągu dnia: Dlaczego czuję się
tak, jak się czuje? Co wpłynęło na moje uczucia? Albo stwierdzam, że mam fajny
dzień, że coś mi się udało, uśmiechać się do samego siebie. Z drugiej strony,
kiedy mi nic nie wychodzi i jestem nabuzowany i zły z samego rana, to też to
analizuje, dlaczego tak mam, że może powodem było obżarstwo na wieczór i późne
położenie się spać, że dzisiaj położę się wcześniej i nie będę się objadał. Szukam
sposobów, by wiedzieć co czuję i w jaki sposób sobie pomagać, kiedy mój dzień
jest „zły”.
Czy według Pana można
samemu zerwać z nałogiem, a później wytrwać w trzeźwości?
Według mnie, nie. Bez
wsparcia nie da rady i to niekoniecznie muszą być bliski, bo niestety czasem
bliscy mogą bardziej zaszkodzić. To wsparcie jest potrzebne. Często tym
wsparciem są same osoby uzależnione, które trzeźwieją. Tu na Bystrzańskiej
wszyscy jesteśmy z problemem i jedziemy na tym samym wózku, przez co rozumiemy się
lepiej. Wspólna rozmowa ma zbawienne działanie, poza tym nawzajem się
obserwujemy, co daje nam możliwość szybkiego reagowania i wzajemnej pomocy.
Terapia tutaj mi bardzo pomaga oraz kontakt z drugim trzeźwiejącym
uzależnionym. W pojedynkę, bez wiedzy, wsparcia, pomocy i pokazania, że z tą
chorobą można świetnie żyć, można się z nią zaprzyjaźnić, bez świadomości
własnych ograniczeń, człowiek sam sobie nie da rady. To tak, jak z cukrzycą,
trzeba się codziennie pilnować. Bez terapii nie wiedziałbym, czym są głody
alkoholowe, jak je obserwować w sobie i jak sobie z nimi poradzić.
Jak obecnie wygląda
Pana życie? Na jakim etapie życia jest Pan teraz?
Już od dłuższego
czasu, moje życie się rozwija. Jestem gospodarzem na Bystrzańskiej, gdzie mam
swoje obowiązki, swoją pracą nad sobą zdobyłem zaufanie kadry. Ukończyłem
terapię roczną i nadal utrzymuje kontakt z grupowiczami oraz terapeutami. Teraz
dbam o siebie: trzy razy w tygodniu siłownia, pomimo zmęczenia w po pracy, nie
ma we mnie tego „niechciejstwa”, jak kiedyś. Uczę się na prawo jazdy, które
przez operację nogi trochę wydłużyło się w czasie. Nauczyłem się walczyć o
siebie, o godne warunki pracy odpowiednie do moich umiejętności i zdolności.
Dostałem etat i moja praca jest szanowana. Teraz czuje też, że ja sam pomagam
tym osobom na Bystrzańskiej. Zawsze ktoś może do mnie przyjść, jeśli potrzebuje
porozmawiać, ma jakiś trudny dla siebie problem. Jeśli Ja nie umiem temu
zaradzić zgłaszam to kadrze.
Na razie czuje, że
wszystko idzie ku dobremu. Nie spieszę się. Stawiam następne cele. Na razie mam
dwa główne cele: zrobienie prawo jazdy i dokończenie rehabilitacji nogi, żebym
mógł jeździć.
A jakie ma Pan
marzenia?
Na pewno moim
marzeniem jest żyć w trzeźwości. Myślę, że założyć swoją rodzinę, mieć wsparcie
w kimś bliskim, poznać dziewczynę, mieć dzieci. Chciałbym zbudować dom.
Marzenia są po to, by je spełniać, ale nie spieszę się z tym, nie pędzę żeby
odbudować szybko to, co straciłem. Myślę, że teraz najważniejsza dla mnie jest
moja trzeźwość.
Co mógłby Pan
powiedzieć ludziom, którzy jeszcze są na rozdrożu i nie zaczęli walczyć o
siebie?
Mm…, że sami sobie
nie poradzą, że sami jeszcze nie wiedzą ile mogą jeszcze stracić, niech się
opamiętają, póki jeszcze jest czas. Powiedziałbym im, że życie bez alkoholu
jest jeszcze piękniejsze i można jeszcze więcej zobaczyć.
Dziękuje za rozmowę
Comments
Post a Comment